sobota, 21 lipca 2012

Recenzja: A.K.A.C.O.D. "Happiness"

A.K.A.C.O.D. to zespół powstały po śmierci Marka Sandmana i zakończeniu działalności Morphine. Wydał, niestety, tylko jeden album, czyli "Happiness". Ukazał się on w 2008 roku, ale nigdy nie przebił się do szerszego grona odbiorców. A całkowicie niesłusznie, ponieważ sobie na to zdecydowanie zasłużył.

Nazwa grupy to skrót od "Also Known As Colley Ortiz Dersch". Nie jest trudno domyślić się, że tworzyli ją właśnie Dana Colley (Morphine, Twinemen) na saksofonie, Monique Ortiz (Bourbon Princess) na basie (dość specyficznym...), gitarze i wokalu oraz Larry Dersch (Binary System) dbający o stronę perkusyjną. Wszyscy związani byli wcześniej z Morphine - w bliższy lub dalszy sposób. "Happiness" mocno do estetyki kapeli Sandmana nawiązuje, co nie powinno być niczym dziwnym.

Instrumentarium, które słychać na albumie, nadaje mu charakterystyczne brzmienie. Mocny rytm wybijany przez Derscha eksponuje rockowe korzenie. Bas Monique Ortiz doprawia całość bluesowym smutkiem. Z kolei barwa głosu wokalistki nadaje muzyce zmysłowości, którą na równi z nią buduje saksofon Colley'a. Ten ostatni wprowadza również do tonu zespołu posmak jazzu. Ta mieszanka daje znakomity, choć mocno ciężki od strony emocjonalnej, efekt. A gdy w "Cheer You On" pojawiają się klawisze, dzięki gościnnemu występowi Jima Morana, nastrój staje się jeszcze bardziej duszny. Zresztą, przyznać trzeba, że cały album jest przytłaczający. Sporą rolę odgrywają tutaj teksty.

Płytę otwiera tytułowy "Happiness" słowami: "Whatever happened to the pain?/And all the stuff that made us great?". W tym samym utworze wokalistka stwierdza: "The hole that happiness makes, you never notice it right away". Kolejny ("Spanish Fly") zaczyna wyznanie: "Empty out my mind on some porno back in '89/Wake to masturbate, I hold my breath and hesitate", a dalej Ortiz śpiewa: "Got some bones I'm gonna raise, spanish fly on birthday cake". Następujący później "Bad Weather" (mój ulubiony utwór z całej płyty) nie jest bardziej optymistyczny: "Well, I'm haunted, but not quite destroyed/The river at my knees, I'm here for you boy" albo w refrenie: "The bad weather comes too fast". W "DMY" słyszymy: "I miss your kiss like I miss my breathing/What would it take to get you here this evening?". We "Three Chairs": "Why do I feel scared? I think I live here/But I'm not sure how I got here (...) Your bedroom, so big and foreboding/I can't imagine making love to anyone here/I am home, but it isn't home". W "Cheer You On": "If I crumble don't panic at all/Just go get some glue (...) Where are those witnesses tonight? They take so long/The ghosts arrive in their limousines/They’re here to cheer you on". Ta niewielka garść przykładów daje znakomity obraz tego, co czeka na słuchacza.

Jaki więc jest ten album? Wyobraź sobie rockowy koncert, tłum ludzi, piwo. Tak, to przyjemne przeżycie, ale "Happiness" ma inny nastrój. Jej klimat, to zespół na niewielkiej scenie, ludzie pijący whisky przy stolikach i barze, w półmroku, ukryci w gęstym dymie papierosów. Patrzący na kapelę, ale będący myślami gdzie indziej. Wspominający dawne grzechy i świeże błędy...

Dla fanów cyferek: 8/10

poniedziałek, 16 lipca 2012

Recenzja: Royal Thunder "CVI"

Miesiące temu usłyszałem utwór "Grave Dance" nieznanego mi zupełnie zespołu Royal Thunder. Po krótkim rekonesansie w sieci kupiłem EP-kę, czego potem żałowałem przez dłuższy czas, ponieważ było mi mało. Nieprzyjemne uczucia ustąpiły dopiero na przełomie maja i czerwca, gdy wreszcie ukazała się płyta, na którą nieopatrznie narobiłem sobie ogromnego apetytu. Pierwszy album zespołu Royal Thunder, czyli "CVI" (rzymskie 106 - cokolwiek by tytuł miał oznaczać).

Granie jest z solidnym zadziorem. W bardzo interesujący sposób została tutaj połączona przede wszystkim muzyka bluesowa i metal. Ale wycieczki odbywają się również w innych kierunkach. Całkiem często zdarza się, że Mlny Parsonz - wokalistka i basistka - przestaje śpiewać, a utwory podążają wtedy w kierunku nagrań z kręgu rocka progresywnego. Wyraźne są również inspiracje psychodelią oraz stonerem. I nie da się nie zauważyć, że Royal Thunder wywodzą się z Południa (a dokładnie Georgii w stanie Atlanta).

Kapela jest zdecydowanie "ciężka", ale obok numerów szybkich, są również spokojne, jak np. "Sleeping Witch" (jedyny utwór z EP-ki, który wszedł na LP), który uzyskuje unikalne brzmienie dzięki pojawiającej się w nim wiolonczeli i ma lekki posmak folku. "South of Somewhere" rozkręca się bardzo długo, budując nastrój mroku i tajemnicy ("Oh, what these watchmen see/These things will haunt their bones"), żeby ustąpić miejsca gwałtownemu rytmowi, który pojawia się z wejściem perkusji. "Shake and Shift" charakteryzują brzmienia, których nie powstydziłaby się porządna kapela post-metalowa. Widać zatem, że płyta jest bardzo dynamiczna. Przy pierwszym przesłuchaniu ciągle zaskakuje. Przy kolejnych nie daje szansy na nudę swoimi zmianami tempa, nastroju. Ale zdecydowanie najmocniejszym punktem kapeli jest wokal. Mlny pozwala sobie z nim eksperymentować - czasem krzyczy, innym razem zawodzi, zdarza jej się brzmieć prawie jak mężczyzna. Ale bez względu na to, co robi ze swoim głosem, robi to dobrze. Ciężko uwierzyć, że osoba obdarzona takim talentem, bała się początkowo występów. Gdy w zamykającym płytę "Black Water Vision" śpiewa ostatni wers: "My spirit is possessed", jestem skłonny jej uwierzyć.

Fani mocnego, gitarowego grania powinni Royal Thunder posłuchać. Ciężko chwilami uwierzyć, że jest to debiut - nic dziwnego, że wydania materiału podjęła się wytwórnia Relapse Records. Taki poziom na początek może budzić pewne obawy - czy zespół zdoła przeskoczyć tak wysoko ustawioną poprzeczkę. Jestem dobrej myśli.

Dla fanów cyferek: 7/10