piątek, 1 czerwca 2012

Recenzja: Sharon Van Etten „Tramp”


Na album "Tramp" czekałem z niecierpliwością już od dłuższego czasu. Moje nadzieje jeszcze bardziej wzrosły, gdy po otworzeniu płyty przekonałem się, kto wspiera na nim Sharon Van Etten. Są tutaj goście z The National (Aaron Dessner jest również odpowiedzialny za produkcję krążka), Beirut, Wye Oak, The Walkmen, Doveman, muzycy towarzyszący Sufjanowi Stevensowi, My Brightest Diamond czy Jonsiemu. Przy takich oczekiwaniach łatwo było zawieść... Na szczęście Sharon Van Etten tego nie zrobiła. Wymienione osoby są dla niej wsparciem, ale nie muszą w żadnym momencie być ratunkiem.

"Tramp" to płyta bardzo spójna. Od pierwszych dźwięków otwierającego album "Warsaw" do ostatnich w "Joke or a Lie" jest bardzo emocjonalnie. Teksty obracają się wokół relacji międzyludzkich i to - jak łatwo można odgadnąć - nie tych udanych. Są proste, nie ma w nich zbyt wiele patosu, górnolotnych sformułowań. A przede wszystkim brzmią bardzo szczerze. Zapewne właśnie z tego powodu słuchaniu „Tramp” towarzyszą emocje: nic tu nie wydaje się być efektem zimnej kalkulacji, a raczej prawdziwej potrzeby serca.

Także muzycznie autorka pewnie prowadzi słuchacza bez względu na to czy zapuszcza się w rejony bardziej bliskie folkowi ("We Are Fine"), czy bardziej rockowe ("Warsaw"). Równie mocno przykuwa uwagę w utworach spokojnych ("Kevin's") i żywych ("Serpents"). Żaden z utworów nie daje poczucia zagubienia Sharon Van Etten. Oczywiście, są utwory lepsze, jak znakomity „Magic Chords”, w którym refren śpiewany w duecie z Zachiem Condonem zmusza do całkowitego poświęcenia utworowi uwagi. Ale całej płyty można słuchać bez wrażenia, że cokolwiek umieszczono na niej, żeby zapełnić miejsce.

Dla fanów cyferek: 8/10


czwartek, 31 maja 2012

Recenzja: Dengue Fever „Cannibal Courtship”


„Cannibal Courtship” jest czwartym albumem w historii Dengue Fever. Wydana w 2011 roku – w dziesięć lat od momentu powstania zespołu – stanowi pierwsze wydawnictwo wypełnione w całości autorskim materiałem. Poprzednie nagrania również były bardzo dobre, ale sprawia satysfakcję fakt, że zespół przestał ograniczać się do coverów i zaczął pisać swoje piosenki. Co więcej, są to piosenki w niczym nie ustępujące poprzednim dokonaniom. Moim zdaniem - nawet lepsze.

Do wyjątkowości sekstetu na pewno wiele wnosi intrygujące wrażenie, które daje dwujęzyczność tekstów. Pochodzącej z Królestwa Kambodży Chhom Nimol zdarza się śpiewać na „Cannibal Courtship” po angielsku (jak choćby w singlowym „Cement Slippers”, który wraz z nią wykonuje Zac Holtzman, gitarzysta), to prawda. Jednak – na szczęście dla słuchacza – zazwyczaj utwory wykonuje w swoim ojczystym języku – khmerskim. I właśnie jego melodyjność znakomicie komponuje się z muzyką. Mieszanka surf rocka, psychodelii oraz rocka i popu rodem z Kambodży, dają efekt bardzo przyjemny dla ucha. Czasem utworom zdecydowanie bliżej jest klimatem do surfu i Południowej Kalifornii, w której zespół się narodził („Family Business”, przywoływane już „Cement Slippers”), czasem bardziej pobrzmiewają inspiracje orientalne („Uku”, „Sister in the Radio”). Jednak zawsze jest interesująco. Zachowana jest również różnorodność, przez co unika się wrażenia monotonii, jakie czasem towarzyszy płytom. Z całą pewnością słuchacz nie zostanie pozostawiony z wrażeniem wysłuchania jednego utworu nagranego dziesięć razy…

Do albumu mam właściwie jedno zastrzeżenie: za szybko się kończy. Choć nie powinienem narzekać - jak na pierwszy album autorski jest naprawdę znakomicie.

Dla fanów cyferek: 7/10